Nasza strona wykorzystuje pliki cookies, które są zapisywane przez przeglądarkę na dysku twardym użytkownika w celu ułatwienia poruszania się po witrynie oraz dostosowania Serwisu do preferencji użytkownika. Istnieje możliwość zablokowania zapisywania plików cookies poprzez odpowiednią konfigurację przeglądarki internetowej, jednak blokada ta może spowodować niepoprawne działanie niektórych funkcji w serwisie. Brak zmiany ustawień przeglądarki internetowej na blokowanie zapisu cookies jest jednoznaczne z wyrażeniem zgody na ich zapisywanie.  Więcej o "cookies"
 

   Szach mat. Choćby człowiek nie wiem jak mocno wierzył w swoje siły, czasami choroba jest silniejsza. I nawet jeśli plany na dziś, jutro, pojutrze były niezwykle ambitne, to trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: czas odpuścić. Wszystko boli: mięśnie, skóra, plecy, w głowie szumi. Gorączka rośnie w zatrważającym tempie. Mózg nie pracuje. Cóż... nie ma wyjścia. Trzeba zostawić sprawy tego świata i zająć się... No właśnie... czym? Siąść – nie, jakoś tak źle się siedzi, wstać – też nie, ciągnie człowieka ku dołowi. No to położyć się można – oj, ciężko wyleżeć, kiedy wszystko boli. To co ze sobą zrobić? I pomyśleć, ze jeszcze dwa, trzy dni temu tyle rzeczy było możliwych: i wstawanie, i siadanie, i jakiś wyjazd. Wszystko, a teraz nagle jakby świat schował się za szybą. Nic nie jest osiągalne. Nic, co ludzkie... 

    Kiedy tak rzeczywistość się przewartościowuje, kiedy z blasku zostaje szarość, kiedy nagle traci się wszystko dokoła i zostaje się z samym sobą, to dobry czas na refleksję. Czy jeśli przyjdzie choroba większa lub mniejsza, związany z nią ból, to czy sobie z tym poradzę? Czy biorę pod uwagę fakt, że zdrowie nie jest wieczne? Że wcześniej czy później trzeba będzie zmierzyć się z własnymi ograniczeniami? I nie mówimy tu o cierpieniach duszy, zranionych sercach, zdeptanych marzeniach, tylko o fizycznych cierpieniach. O tych, które człowieka potrafią tak bardzo zepchnąć na margines życia, odebrać mu godność, rzucić na łóżko i nie pozwolić z niego wstać. Czy ja poradzę sobie z własną niemocą, jeśli takowa kiedyś na mnie przyjdzie?

   Kilka lat temu moja sąsiadka bardzo zachorowała. Miała kolejny wylew, straciła mowę i władzę nad ciałem. Zawsze była bardzo elegancką kobietą, dbała o swój wygląd, zachowanie, wysoko pojętą kulturę osobistą. Wyjątkowo ją za to ceniłam. Kobieta z klasą. I nagle w stanie krytycznym znalazła się w szpitalu. Osoba, która kochała ziemię, dbała o swoje drzewa, zbierała jabłka, cieszyła się, kiedy widziała, jak w ogródku kwitną kwiaty, wychodziła posiedzieć przed domem gdy świeciło słońce i padał deszcz – taka osoba została położona na sterylnym, szpitalnym łóżku. Kiedy byłam u niej i tak patrzyłyśmy na siebie w tej wyjałowionej, bezosobowej przestrzeni, w pewnej chwili do sali weszły osoby pracujące na oddziale. Sprawdzały stan pampersów. Bezceremonialnie podniesiono starszą panią, zdjęto zużyte i założono świeże wkłady. I tylko spojrzenie tej kobiety mówiło, jak strasznie jest to dla niej poniżająca sytuacja. I nie chodzi o przyklejanie łatki komukolwiek z osób pracujących przy chorych w szpitalu. Takie ich zadanie. Dobrze, że są i chcą taką pracę wykonywać. Ale jak trudno znaleźć się po drugiej stronie, jako ciało, które leży na łóżku...

   Pewnie pani Maria, bo tak miała na imię moja sąsiadka, nie wie, jak swoim cierpieniem, niemocą i zawstydzeniem dała mi wielką lekcję życia. Bo trzeba być naprawdę WIELKIM człowiekiem, żeby mimo tej bezradności, którą przynosi nam własna fizyczność, z dumą nieść swoje człowieczeństwo. Uśmiechnąć się przez łzy tak, jak pani Maria do mnie.

   Jak to się dzieje, że niektórzy z nas potrafią tak niezłomnie dawać świadectwo godności człowieka, nawet wtedy, gdy inni w takich sytuacjach chcą uciec przed światem, schować się, zniknąć? Gdzie ci wielcy ludzie hartowali swoje poczucie wartości i pewności, że mimo słabości i nędzy są piękni, są wartościowi, że tak naprawdę ta ich niemoc nie ma większego znaczenia, bo jest czasowa? To, co nie przemija: dobro, modlitwa, praca zostało przez nich zasiane wcześniej i żadne cierpienie nie jest w stanie zniweczyć wysiłku poprzednich lat. Jak spędzali czas w samotności, przeżywając swój ból? Ile w ich chorobie było Boga? Bo któż inny mógłby dać im taką siłę do godnego niesienia krzyża?

   Czy w takim świetle cierpienie nie staje się pewnym błogosławieństwem? Takim, które daje możliwość dotknięcia czegoś więcej niż tylko powierzchownych doznań? Sprowadza na człowieka jego własną drogę krzyżową. Jak ona się zakończy – wiadomo. Każdy z nas jest świadomy swojej przemijalności. Pytanie tylko: ile ta droga będzie miała stacji i czy na rozstaju wybierzemy tę, która prowadzi do Raju...

                                                                                                                                  I.Ś