Nasza strona wykorzystuje pliki cookies, które są zapisywane przez przeglądarkę na dysku twardym użytkownika w celu ułatwienia poruszania się po witrynie oraz dostosowania Serwisu do preferencji użytkownika. Istnieje możliwość zablokowania zapisywania plików cookies poprzez odpowiednią konfigurację przeglądarki internetowej, jednak blokada ta może spowodować niepoprawne działanie niektórych funkcji w serwisie. Brak zmiany ustawień przeglądarki internetowej na blokowanie zapisu cookies jest jednoznaczne z wyrażeniem zgody na ich zapisywanie.  Więcej o "cookies"
 

      Czy nawróciłeś się dzisiaj? A wczoraj? A na jutro planujesz nawrócenie? Czy rzeczywiście jesteśmy takimi grzesznikami, że musimy się nawracać? Czy wszystko nie może zostać po staremu, a my powoli, kiedy indziej, w jakimś wolnym czasie zastanowimy się nad tym naszym nawracaniem?

     Może nawet zrobimy jakieś postanowienia, podejmiemy kroki, które zapewnią nam poczucie dobrze wykonanego zadania? Pozwolą one stanąć przed Bogiem i powiedzieć: „Zobacz, przemyślałem, zrozumiałem, naprawiłem, możesz być ze mnie zadowolony!” Ale nie dziś. Bo teraz nie mam na to czasu. Nie mogę pozwolić sobie na zmiany. Owszem, to i owo trzeba będzie kiedyś wyprostować. Ale nie w najbliższym czasie. Nie mam głowy do tego. Poza tym przecież nie jestem złym człowiekiem. Nie mam na sumieniu żadnych ciężkich grzechów. Ot, parę drobniejszych, ale nic co ludzkie...

 

 

     Tylko kiedy nastąpi to „kiedy indziej”? Za tydzień? Za rok? Za 10 lat? 5 minut przed śmiercią? A jeśli nie zdążysz?

     Tekst jednej piosenki religijnej brzmi: „Nie znasz godziny ani dnia, kiedy przyjdzie ci rachunek zdać ze wszystkich swoich dni”. Słyszysz? Ze wszystkich swoich dni, a szczególnie z tych, które zostały zmarnowane. Zmarnowane na nicnierobienie.

     Dobrze, dobrze. W zasadzie to o co ten krzyk? Przecież każdy wie, że jeśli jest ktoś, kto ma jakieś sprawy nieuporządkowane i czuje potrzebę zmiany, a nie robi tego – to lipa. Coś jest do zrobienia to się to robi i tyle, a nie czeka z tym w nieskończoność. Nawrócenie to poważna sprawa, nie można z tym zwlekać. I tyle w temacie. O czym tu dyskutować?

     Ano właśnie chyba jest o czym, bo czy nawrócenie dotyczy tylko wielkich, spektakularnych wydarzeń religijnych? Powrotów „synów marnotrawnych”? To czemu Kościół wciąż wzywa swoich wiernych do nawrócenia i słowa te kieruje do osób siedzących w ławkach kościelnych? Przecież w kościele siedzą sami wierzący, nawróceni, żyjący „po Bożemu” (ewentualnie z drobnym „nic co ludzkie”)... Nie jest moim celem robienie komukolwiek rachunku sumienia. Ale w pełnym zaufaniu do słów Biblii i wezwań do prostowania ścieżek mogę powiedzieć, że nie ma wśród nas nikogo, kto nie potrzebuje nawrócenia. Nikogo. Nawet ci, co chodzą co tydzień do kościoła, odmawiają różaniec i uczynnie dają na tacę, potrzebują nawrócenia. Może właśnie szczególnie ci. Dlaczego szczególnie oni? Bo są wizytówką Kościoła, jego świadectwem, ostoją tego, co Boże w laickich czasach. Bo są drogowskazem dla innych. Oby tylko wskazywali właściwy kierunek...

      Tylko czym jest nawrócenie? Jak go dokonywać, żeby wciąż było równie żywe i autentyczne?

      Żeby wrócić – trzeba odejść. Stracić ufność. Zapaść się w ciemność. Najgorzej, jak zaczniemy w tej ciemności uczyć się żyć. Jak krety, które tak przystosowały się do życia w swoim mrocznym świecie, że unikają słońca. Tylko my nie jesteśmy kretami, potrzebujemy Światła, żeby rozkwitać, a przede wszystkim – żeby owocować.

      Bywają w Kościele tragiczne odejścia. Człowiek, który załamuje się pod ciężarem jakiegoś strasznego doświadczenia życiowego odwraca się od Boga. Nie chce już więcej przyjaźni z Nim. Bo jeśli Bóg jest i widzi ogrom nieszczęścia, to czemu nie reaguje? Czemu dopuścił do tego? Czemu nie dokonał cudu? Albo Go nie ma, albo jest okrutnym Bogiem. I człowiek się odwraca, a tym samym skazuje na samotność. Zostaje z cierpieniem sam. Moim znajomym zmarł 3-letni synek. Utopił się w oczku wodnym przy domu. Tata chłopca powiedział do mnie w dniu pogrzebu: „Wiesz, zawaliłem. Miałem się nimi opiekować”, a dzień po pogrzebie podszedł do swojej żony, zdjął krzyżyk z szyi i oddał jej ze słowami: „Robiłem wszystko, co mogłem.” Czy rozumiemy takie zwątpienia? Myślę, że tak. Po ludzku współcierpimy z tymi ludźmi, może nawet sami pytamy Boga: „Gdzie byłeś?”. Ale w takich momentach niech wzorem będzie dla nas matka chłopca, która ani na moment nie zwątpiła w miłość Bożą. Swoją rozpacz oddała Jemu i choć nie rozumiała Jego decyzji – trwała i trwa przy Bogu do dziś.

      Bywają w Kościele odejścia pozornie wyglądające jak nawrócenie, znalezienie swojej drogi, swojego miejsca na ziemi. To odejścia od Kościoła – Matki i przejście pod inne skrzydła. I tak rzymskokatolicy stają się świadkami Jehowy, polskokatolikami, mariawitami, zielonoświątkowcami i in. A skrzydeł gotowych przygarnąć wokoło wiele... I naprawdę nie mam nic do żadnego innego Kościoła ani wyznania. Wszystko co służy dobru ludzkiemu niech służy dalej. Mam zastrzeżenia do odejść. Bo czemu ludzie porzucają swój Kościół? Czy dlatego, że szukają Boga? Większych wyzwań? Możliwości stania się świętymi? A może Kościół - Matka stawia zbyt wysokie wymagania? Twardo broni swoich zasad? Może nie pozwala na coś, co po ludzku wydaje nam się właściwe? I wtedy szukamy innych rozwiązań. Odwracamy się, odchodzimy. Zostawiamy swoją wyznaniową rodzinę i idziemy do innej – być może wspaniałej i bardzo wyrozumiałej, ale nie buduje się domu na piasku. W tej nowej rodzinie nie mamy korzeni. Co się stanie, jeśli po raz kolejny będziemy chcieli uzyskać coś, co się okaże niezgodne z zasadami nowej rodziny? Kolejny raz przeniesiemy się na nowy grunt? Będziemy jak te plewy z Psalmu 1, którymi wiatr pomiata?

      I wreszcie na koniec – bywają odejścia te chyba najczęstsze, codzienne. Zwątpienia, słabości. To wszystko, co na moment albo dłużej pozbawia nas czystości sumienia. Co często nie pozwala spojrzeć sobie lub komuś w oczy. Co gryzie nocami i nie daje spać. Grzech. Zeszliśmy z właściwej ścieżki. Pogmatwało się coś, co do tej pory było proste. Czemu grzeszymy? Bo szukamy rozwiązań w naszym życiu takich, które wydają nam się na ten moment dobre, słuszne albo jedyne z możliwych. Krzyczymy na dzieci, bo przecież chcemy je wychować; zdradzamy, bo miłość nas uskrzydla; palimy papierosy, bo nas uspokajają; nie reagujemy na czyjąś krzywdę, bo po co nam kłopoty? I tak brniemy coraz dalej od Światła. Ale jest nadzieja, która zawieść nie może, że moc w słabości się doskonali i z tej próby wyjdziemy mocniejsi. Jest Kościół, który czeka na każdego. I jest nasze sumienie, które nakazuje nam zawrócić z błędnie obranej drogi. Czy posłuchamy? No cóż, to zależy od indywidualnej ostrości słuchu i gotowości do podejmowania wysiłku. Bo jak powiedział A. Huxley: „Co należy zrobić po upadku? To, co robią dzieci –

podnieść się”.

                                                                                                       I.Ś.