Nasza strona wykorzystuje pliki cookies, które są zapisywane przez przeglądarkę na dysku twardym użytkownika w celu ułatwienia poruszania się po witrynie oraz dostosowania Serwisu do preferencji użytkownika. Istnieje możliwość zablokowania zapisywania plików cookies poprzez odpowiednią konfigurację przeglądarki internetowej, jednak blokada ta może spowodować niepoprawne działanie niektórych funkcji w serwisie. Brak zmiany ustawień przeglądarki internetowej na blokowanie zapisu cookies jest jednoznaczne z wyrażeniem zgody na ich zapisywanie.  Więcej o "cookies"
 

        Mody duchowe przychodzą i odchodzą. Współczesny człowiek w poszukiwaniu głębi coraz częściej sięga do tradycji, które w kulturze europejskiej rozgościły się już na dobre, choć w rzeczywistości mają z nią niewiele wspólnego. Filozofia wschodu wyznawana i praktykowana jest przez coraz większą liczbę współczesnych Polaków – także tych, którzy uważają się za chrześcijan. Pytanie, w jakim stylu i z jakim skutkiem dla ich wiary.


      Nie mam, niestety, wglądu w dane statystyczne. Moje obserwacje są czysto prywatne, lokalne, związane głównie z naukową działką, choć nie tylko. Powtarzają się jednak regularnie i z roku na rok – ze stałą systematycznością. Nie maleje, a nawet rośnie liczba studentów, którzy chcą pisać rozmaite prace zaliczeniowe dotyczące filozofii i kultury Dalekiego Wschodu. Inni dają upust tego rodzaju fascynacjom w ramach różnych zajęć i seminariów. Nie są to jednak wyłącznie fascynacje czysto intelektualne, ale zazwyczaj autentyczne poszukiwania duchowe, które niejednokrotnie łączą się z praktyką określonych technik i modyfikacją stylu życia. To również doskonała okazja do tworzenia rozmaitych synkretyzmów. Spotykam więc ludzi – rzecz nie dotyczy bowiem tylko studentów, ale ma swoje zdecydowanie szersze przełożenie – którzy tworzą sobie swój własny „patchworkowy” obraz Pana Boga, sklejając go z rozmaitych systemów, normatywnych zasad, technik medytacji i relaksacji. Dogmat wiary, a nawet logika myślenia przestaje tu obowiązywać. Współczesny człowiek zdaje się nie dostrzegać granicy między obiektywnością a subiektywnością, między tym, co istnieje niezależnie od moich przekonań, a tym, co jest ich pochodną. Kieruje się więc upodobaniem. Jeśli coś w danym systemie myślowym mi odpowiada, przyjmuję to, jeśli nie – odrzucam. W taki sposób „majstruje” się nie tylko w systemach filozofii wschodniej, wybierając z nich pewne aspekty, a inne pomijając. Tak traktuje się również to, co dla kultury europejskiej fundamentalne – zwłaszcza chrześcijaństwo. Co z tego powstaje? Intelektualne i duchowe hybrydy, które spaja od wewnątrz nasze emocjonalne „widzi mi się”, ponieważ nie sposób znaleźć w owych konstrukcjach jakiegoś innego zamysłu. Wielu współczesnych, deklaratywnych chrześcijan wyznaje pewne aspekty chrześcijańskiego świata wartości, w praktyce jednak nie ma żadnej duchowej relacji z Bogiem. Brak modlitwy wypełnia duchowością z innego obszaru kulturowego, lub nie wypełnia wcale, zasypując pustkę doraźnymi przyjemnościami sytuacyjnego stylu życia. O tych ostatnich dziś nie chcę mówić. Dziś interesują mnie synkretycy i nurtuje pytanie, czego szukają i co tracą, uprawiając religię lub filozoficzną ideologię zbudowaną nie na prawdzie, ale na doraźnych psychologiczno-duchowych potrzebach. Czego więc szukają?   

      Z pewnością obraz Boga „poskładany” z różnych odpowiadających mi kawałków, w który wszyte zostają dodatkowo egzotycznie wyglądające, modne „wtręty” z obcych kultur, wygląda kolorowo i plastycznie poddaje się dalszym modyfikacjom. Doraźnie koi także potrzebę absolutu. Jednak tylko doraźnie. Dlaczego? Ponieważ pod tą barwną, nieskomplikowaną fasadą kryje się zazwyczaj pustka i bezrelacyjność. Trudno bowiem, abym głęboką, osobową i osobistą relację budował z kimś lub z czymś, co sobie samodzielnie skonstruowałem, jako moje wyobrażenie boskości. Doprawdy, brzmi to jakoś psychotycznie. Twierdzę też, że ten, kto deklaruje się jako chrześcijanin, a zarazem włącza w swe życie duchowe praktyki dalekowschodniej tradycji, nie może przeżywać głębokiej, modlitewnej relacji z osobowym Bogiem. Te dwa światy – praktyk zorientowanych na bezosobowy absolut  i autentycznej duchowej więzi z Trójcą Świętą po prostu do siebie nie przystają.

      Co zatem znajdują w swych synkretycznych, duchowych konstrukcjach ci, którzy je tworzą? Prędzej czy później – rozczarowanie. Tak już bowiem mamy, że autentyczne oparcie daje nam to, co obiektywnie istnieje – nawet jeśli nie do końca po naszej myśli – a nie to, co sami sobie zmontowaliśmy w świecie naszych wyobrażeń. Jaki z tego wniosek? Jeśli nie do końca po drodze nam z obrazem Boga, który daje Kościół, lepiej zacząć od zmiany drogi, a nie Boga lub Kościoła. Zawsze wyjdziemy na tym lepiej. Bóg bowiem, ze swej natury jest niezmienny, a Kościół – w takim zakresie, w jakim nawraca się nasze serce.

                                       Aleksander Bańka, Radio eM, Audycje,22.02.2019r.