To wcale nie jest łatwe napisać o poczuciu odpowiedzialności, a czasami jej braku. Po pierwsze dlatego, że nikt z nas nie jest bez winy. Ja też. Więc to trochę jakby pisanie o sobie. Po drugie: „Nie sądź, a nie będziesz sądzony”. Łatwo przychodzi nam przyklejać innym etykietki ludzi nieodpowiedzialnych, leniwych, opornych na współpracę. Gdy tymczasem często nie mamy bladego pojęcia o rzeczywistych przyczynach takich, bądź innych ludzkich zachowań, często interpretowanych jako zaniedbania.
To tyle w ramach wstępu i wyraźnego zaznaczenia, że absolutnie nie jest moim celem pokazanie kogoś palcem lub wytknięcie jakichkolwiek zachowań. Może bardziej traktuję ten wpis jako luźne rozważania o ludzkich motywach i poczuciu odpowiedzialności za innych ludzi. A jeśli mimo moich intencji niewytykania nikogo – ktoś jednak poczuł się osobiście dotknięty – to może warto zatrzymać się na tym wrażeniu i przemyśleć, co wywołało taki rezonans?
Bo czymże jest odpowiedzialność? W moim odczuciu odpowiedzialność jest po prostu miłością.
I to miłością bardzo szeroko pojętą – nie tylko rodzicielską, małżeńską, partnerską – bo ta wydaje się oczywista. Kocham, więc chronię, dbam, czuwam. Zdecydowanie bardziej skupiłabym się na miłości mniej zauważanej na co dzień – do drugiego człowieka, który nie jest kimś, z kim idę przez życie. To taki ktoś, kto czasami przez przypadek znalazł się na mojej drodze, z kim w jakiś sposób połączyły się moje losy np. poprzez wspólną pracę, parafię, poznanie na wakacjach, mieszkanie w jednej miejscowości. Czy mówienie o miłości w stosunku do obcego nam człowieka jest właściwe? Zdecydowanie tak! Bo „Jeśliby ktoś mówił: «Miłuję Boga», a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi.” (1 J 4,20). Biblia jest konkretna. Nie mówi o przyjaźni, szacunku, tolerancji, lubieniu – mówi o miłowaniu.
Tylko co taka miłość ma wspólnego z odpowiedzialnością? Ano ma i to sporo. Bo słowo „kochać” to czasownik – oznacza działanie. Co to za miłość, kiedy nie zrobię nic dla drugiej osoby? I (może się mylę) myślę, że właśnie z tej „przypadkowej” miłości do ludzi wokół nas będziemy najbardziej po śmierci rozliczani. Bo łatwiej jest kochać swoje dziecko, niż wrednego sąsiada, cudowną żonę (męża), niż złośliwą koleżankę w pracy, matkę lub siostrę, niż awanturującego się na ulicy alkoholika.
Kochanie ludzi, z którymi razem istniejemy na tej ziemi nie zawsze musi być tak trudne jak ww. przykłady. Każdego dnia mamy wiele sytuacji, kiedy możemy zatroszczyć się o drugiego człowieka. Jeżeli wiem, że ktoś, z kim pracuję jest dzisiaj chory, boli go głowa, ledwo żyje – to mu pomogę. Jeśli tylko daję radę, to wykonam część jego obowiązków. Jeśli sąsiad buduje dom, altankę albo przekopuje podwórko – i przydałyby mu się dodatkowe ręce do pracy – to czemu mam tego nie zrobić? Mogę stać się współodpowiedzialna za pracę innego człowieka. Pamiętam, jak siostra zakonna, która uczyła mnie katechezy (miałam może z 8 lat) tłumaczyła co to jest miłość do bliźniego. Mówiła, że należy pomagać tak, jak kto umie. Mocno zapadły w moje serce te słowa i zachęcona nimi „ruszyłam” do boju. Zatrzymałam na ulicy nieznajomą panią, która niosła dwie wielkie siatki z zakupami i zaoferowałam swoją pomoc w ich dźwiganiu, tłumacząc, że mam taką misję otrzymaną na katechezie. Wywołało to zakłopotanie u wspomnianej pani, ponieważ (dzisiaj to wiem) dziecko nijak nie było w stanie unieść tych zakupów. Aby więc mnie nie rozczarować i pozwolić mi spełnić swoje zadanie, pani wyciągnęła z siatki ogromną (przynajmniej z mojej wówczas perspektywy tak się wydawało) kiełbasę krakowską i dała mi ją do niesienia. Ze sterczącą kiełbasą przedefilowałam przez dwie ulice. Radość z wypełnionego zadania była tak wielka, że do dzisiaj owo wydarzenie przechowuję w pamięci. Jako dziecko zrozumiałam, że mogę pomóc innym ludziom. W jakimś stopniu w moim dziecięcym sercu poczułam się odpowiedzialna za innych.
To pięknie, kiedy odpowiedzialność realizuje się w pozytywnych działaniach. Gorzej, jeśli zaczyna być odczuwalna w kontekście jej braku.
Bo czymże, jeśli nie brakiem odpowiedzialności jest niestawienie się na umówione spotkanie? Bo beze mnie i tak się odbędzie? Nasz brak obecności zasłonimy fałszywą skromnością (ach, cóż tam ja...)? A gdzie w tym jest troska o innego człowieka? Może ktoś, kto poczuwał się do obowiązku obecności zrezygnował z innych planów? Może zwolnił się z pracy? Może wynajął opiekunkę do dziecka na ten czas? Jeżeli większość danej grupy nie przyjdzie, to jak mają się czuć ci, co jednak są i poświęcili czas na darmo, bo zaplanowane cele nie są zrealizowane i trzeba spotkać się jeszcze raz?
Jak inaczej nazwać, jeśli nie brakiem odpowiedzialności zgłaszanie swojego udziału w różnych działaniach, a później wymyślanie tłumaczeń, dlaczego tego nie da się zrobić lub szukanie przysłowiowego „jelenia”, który zrobi to za mnie?
Również brakiem odpowiedzialności jest przesuwanie terminu odwiedzin u rodziny i nieoddanie pożyczonych rzeczy.
Jeżeli chcemy, aby świat stawał się lepszy, to odpowiedzialność za słowo dane drugiemu człowiekowi powinna stać się fundamentalną zasadą każdego z nas. Jeżeli nie będziemy wierni samym sobie – swoim słowom – to jaką rzeczywistość stwarzamy? Gdyby wszyscy rzucali przysłowiowe „słowa na wiatr” to świat byłby jednym wielkim chaosem. Kurier nie dojechałby do nas w poniedziałek, mimo że tak było ustalone, lekarz nie przyjąłby nas o 11.00, choć tak mieliśmy zapisaną wizytę, mechanik nie oddałby samochodu w umówionym terminie, a znajomi nie przyszliby na zaplanowane spotkanie. Świat bez zasad, bez sensu. „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi.” (Mt 5, 37). Więc jeśli mówimy, że coś zrobimy, to zróbmy to. Jeśli gdzieś mamy być – to tam bądźmy. Stańmy się odpowiedzialni za słowa, bo one mają znaczenie dla ludzi, do których je wypowiadamy. „Nim się odezwiesz, pomyśl pierwej nieco, bo często słowa jakby z worka lecą” (A. Fredro).
I.Ś.