Nasza strona wykorzystuje pliki cookies, które są zapisywane przez przeglądarkę na dysku twardym użytkownika w celu ułatwienia poruszania się po witrynie oraz dostosowania Serwisu do preferencji użytkownika. Istnieje możliwość zablokowania zapisywania plików cookies poprzez odpowiednią konfigurację przeglądarki internetowej, jednak blokada ta może spowodować niepoprawne działanie niektórych funkcji w serwisie. Brak zmiany ustawień przeglądarki internetowej na blokowanie zapisu cookies jest jednoznaczne z wyrażeniem zgody na ich zapisywanie.  Więcej o "cookies"
 

     Jest taki wyjątkowy dzień, kiedy w większości polskich domów trwa od rana radosna krzątanina przy przygotowaniu święconek – Wielka Sobota. Najwięcej radości mają dzieci, które z entuzjazmem malują na skorupkach jajek kolorowe wzory. Kobiety ozdabiają koszyczki, mężczyźni golą się i walczą z krawatem. W końcu cała rodzina wyrusza do kościoła niosąc koszyczek z pokarmami do poświęcenia. Piękni, wyszykowani, pachnący. Tylko po co?

 

 

     Pytanie może wyda się prowokacyjne albo wręcz nie na miejscu. Bo przecież nawet dziecko wie, że pokarmy święci się po to, aby następnego dnia rano zjeść z całą rodziną uroczyste, świąteczne śniadanie. W Święta Wielkanocne tak właśnie trzeba robić. Taka jest tradycja. Więc zapytam znów: I co z tego? Co mi daje ta tradycja? Jaki jest cel tych wszystkich działań?

     Pytania te nie zrodziły się w mojej głowie zupełnie bez powodu. Podczas święcenia pokarmów kościoły pękają w szwach. Z koszyczkami przychodzi ogromna ilość ludzi, w tym wiele młodych osób. A ja jestem człowiekiem niezwykle praktycznym. Jeżeli mam zrobić coś, co nie ma sensu, to najczęściej tego po prostu nie robię. Więc pytanie o sens święcenia pokarmów nie jest bezzasadne. Bo jeśli do kościoła z koszyczkiem przychodzi człowiek, który z utęsknieniem czeka na Niedzielę Zmartwychwstania, by na uroczystej Mszy Świętej zawołać z radością: „Alleluja!”, a składając pokarmy do poświęcenia pokornie prosi Boga o ich pobłogosławienie, to rozumiem, że ma to wszystko głęboki wymiar religijny. I wtedy rzeczywiście postawione wyżej pytania są prowokacyjne i niepotrzebne.

     Ale jeżeli spojrzymy na kogoś, kto przyjdzie z koszyczkiem w sobotę rano i więcej w święta do kościoła nie przyjdzie, a jego świętowanie zredukuje się do uroczystych posiłków, spotkań z rodziną i spania przed telewizorem, to moja praktyczna natura zadaje pytanie: po co ten człowiek włożył tyle trudu w przygotowanie święconki? Co mu daje wielkanocne śniadanie? Z czego on się raduje w te święta? Z wolnego czasu? Z dobrego jedzenia? Ze spotkania z rodziną? Z posprzątanego domu? To piękne, to naprawdę cieszy. Mnie też. I mówię to bez cienia ironii. Tylko po co defilować z koszyczkiem w sobotę rano? Czy takie świętowanie nie mogłoby się odbyć bez poświęcenia pokarmów? Stół można przygotować równie pięknie i obficie. Postawić kolorowe pisanki, wędliny, sałatki, ciasta. Pięknie go udekorować i spędzić miło czas w gronie rodziny. Po co na ten stół kłaść poświęcone pokarmy? Jaki w tym wszystkim ma sens znak Boga na naszym stole, jeśli nie zamierzamy razem z Nim świętować? To trochę tak, jakby przyjść w sobotę do kościoła, powiedzieć: „Jezu, my już szykujemy ucztę na Twoją cześć. Spójrz, same smakołyki! Czekamy na Ciebie. Jutro, po porannej Mszy Świętej pójdziemy razem do naszego domu i będziemy się radować”. A następnie nie pojawić się więcej i biesiadować bez Chrystusa, na którego cześć te uroczystości się odbywają.

     I nie przemawia do mnie tłumaczenie, że ktoś chce świętować z Bogiem, ale bez Kościoła, bo się zraził, bo nie lubi, bo jest długo itd., bo skoro poświęcił pokarmy, to zrobił to w łączności z Kościołem. To albo rybki, albo akwarium.... Czegoś w tym wszystkim nie rozumiem. Dziwny jest ten świat...

     Przeszukując internet wyszukałam, że święcenie pokarmów staje się jednym z najbardziej kultywowanych zwyczajów ludowych. Urocze, ale bez sensu. Bo w takiej sytuacji kapłanów traktujemy jak wróżki, które zamiast różdżki mają kropidło i dzięki wymówionym formułkom i pokropieniu magiczną wodą zapewniają nam – no właśnie.... Co nam zapewniają? W co my wierzymy podstawiając koszyczek do święcenia? Czy wiemy po co święcimy pokarmy? Czy to nie jest tak, że nasze myśli nie są przy Bogu i największej tajemnicy, która właśnie się odbywa, tylko przy przepysznej, wiejskiej kiełbasie, która spoczywa na dnie wikliny?

     I na koniec taki wielkanocny dowcip:

„Do Piłata przyszedł Józef z Arymatei i poprosił o wydanie ciała Jezusa, bo chciał je pochować w grobie przygotowanym wcześniej dla siebie. Piłat pyta Józefa:

- Nie szkoda ci oddać taki piękny grób?

- Nie, to tylko na weekend.”

     Oby nasza pobożność nie była jak w tym wielkanocnym żarciku: tylko na chwilę, wyliczona na weekend (a nawet nie, bo na sobotę rano), krótkodystansowa. Bo przecież jak powiedział B. Pascal: „Doprowadzać pobożność do zabobonu znaczy niweczyć ją.”

                                                                                                           I.Ś.