Nasza strona wykorzystuje pliki cookies, które są zapisywane przez przeglądarkę na dysku twardym użytkownika w celu ułatwienia poruszania się po witrynie oraz dostosowania Serwisu do preferencji użytkownika. Istnieje możliwość zablokowania zapisywania plików cookies poprzez odpowiednią konfigurację przeglądarki internetowej, jednak blokada ta może spowodować niepoprawne działanie niektórych funkcji w serwisie. Brak zmiany ustawień przeglądarki internetowej na blokowanie zapisu cookies jest jednoznaczne z wyrażeniem zgody na ich zapisywanie.  Więcej o "cookies"
 

     Są takie dni, czasami tygodnie, a nawet miesiące, kiedy ciężar trosk tak nas przytłacza, że nie dajemy już rady. Zatrzymujemy się zmęczeni, zrezygnowani. 

W głowie człowieka wierzącego kołacze myśl, która ma podtrzymać go na duchu, że Pan Bóg każdemu daje krzyż na miarę jego sił. I nawet kiedy jest potwornie trudno, to mamy w sobie moc, żeby ten krzyż udźwignąć. Bóg nad tym czuwa. Hmm… Ale przecież są ludzie, którzy przytłoczeni ciężarem problemów odbierają sobie życie… Czyżby Pan Bóg się pomylił? Przecenił nasze możliwości?

 

 

     Niestety, nie mogę się zgodzić ze słowami, które kiedyś usłyszałam z ambony: „Krzyż nas prostuje”. W moim odczuciu krzyż nas przygniata, łamie, zmienia perspektywę patrzenia. Rozsypuje w pył uporządkowane życie. Przygina swoim ciężarem do ziemi. Nawet Jezus, poddany nieludzkiemu cierpieniu, w ogromnym bólu zawołał: „Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił?”

     Czy po traumatycznych doświadczeniach potrafimy wciąż być radośni i ufni jak dzieci, czy wprost odwrotnie: stajemy się ostrożni, bojący się kolejnych ciosów? Lękamy się powrotu bólu, uciekamy przed kolejnym ciężarem nie do uniesienia.

     Jest to postawa zrozumiała, ale warto zadać pytanie: kto jest bardziej wartościowy w Bożych oczach – człowiek chroniący siebie przez całe życie, niezniszczony, niedraśnięty cierpieniem, czy człowiek przygięty, może nawet złamany, pokaleczony, który całe życie w trudzie niósł swój krzyż?

     Co ma być owocem naszego życia, który zaniesiemy przed Boży tron? Czy jest to piękno ciała, którego kult pielęgnowaliśmy przez cały ziemski czas? A może słaby duch, który wszak tylko w trudach się doskonali, a tych unikaliśmy? Pycha, której trudy życia nie utemperowały? Czy wprost przeciwnie? Powinniśmy przed Bogiem stanąć sterani życiem, zużyci, nadszarpnięci przez trudy i choroby, ale za to z ogromnym bagażem doświadczeń, problemów, które wzięliśmy na swoje barki, z cierpieniem innych ludzi, które pomagaliśmy nieść, z własnymi upadkami, świadczącymi o tym, że wciąż próbowaliśmy robić coś dobrego?

     Szatan często wykorzystuje krzyż, aby w nas wzbudzić nieufność i zwątpienie w wierze. Kiedy jest nam bardzo ciężko, nie wiemy jak sobie poradzić, wtedy szepcze nam do ucha: „Popatrz, Bóg Cię nie kocha, nie dba o Ciebie. Gdyby Mu na Tobie zależało, to zabrałby ten krzyż. Sprawdź Go, proś, niech weźmie ten ciężar”. I my klękamy, i błagalnym głosem zanosimy prośby o uzdrowienie, o to, by mąż przestał pić, o rozwiązanie problemów w pracy, o to, by było łatwiej, lżej. Każde westchnienie do Nieba niesie ze sobą wielki ciężar. Chcemy, aby On w cudowny sposób rozwiązał nasze problemy. A szatan szepcze dalej: „Widzisz, nie reaguje, a Ty znowu musisz iść do szpitala, pieniędzy brakuje, pralka się popsuła… nie kocha Cię. NIE KOCHA CIĘ!!!”

     Na pewno? Naprawdę tak to działa, że jak się kogoś kocha, to chroni przed wszystkimi trudnościami? Czy jeśli chcemy nauczyć dziecko jazdy na rowerze to nie ryzykujemy, że złamie nogę? A pierwsze podanie do ręki rozgrzanego żelazka? A kieszonkowe? Nie jest ryzykiem, że podarowane pieniądze nie będą właściwie spożytkowane? Czy zawsze ratujemy bliskich z opresji? Przecież pozwalamy na to, aby sami rozwiązywali problemy. Dlaczego? By nauczyli się życia, by dojrzeli. Może Bóg robi tak samo? Czuwa, jeśli zagraża nam zbyt duże niebezpieczeństwo, wtedy działa, ale na co dzień pozwala, żebyśmy dorastali.

     Chrystus też się bał krzyża, prosił: „Odsuń ode mnie ten kielich”. Ale zaraz dodał: „Nie moja, ale Twoja wola niech się stanie”. I dał się ukrzyżować. Bez skargi przeszedł drogę krzyżową. Nie wołał: „Ojcze, zabierz mnie stąd, spuść trzęsienie ziemi, niech wszyscy oprawcy umrą” albo „Odmień ich serca, niech wszyscy ujrzą we mnie Boga, niech padną na kolana!”. Nie, On szedł w milczeniu, dźwigał swój krzyż. Chrystus-Bóg uczył nas jak dźwigać cierpienie.

     Tylko co zrobić, kiedy naprawdę już brakuje sił? Ufać. Z całego serca ufać Bogu. On wie co robi. Człowiek jest jak glina, cierpienie jak ogień, który wypala tę glinę, czyniąc z nas naczynia mocne i użyteczne. Trzeba modlić się o siłę, o moc, aby móc unieść krzyż, by na końcu naszej życiowej drogi krzyżowej było zmartwychwstanie.

     Warto uwierzyć, że każdy krzyż, każde cierpienie służy czemuś wielkiemu – pomnażaniu dobra, nawet jeśli chwilowo go nie widzimy. Może dzięki naszemu cierpieniu zmienią się ludzie, którzy są naszym krzyżem? A może zmienią się ci, którzy stoją pod naszym krzyżem i patrzą na cierpienie? Gdyby na mękę Jezusa spojrzeć po ludzku to można powiedzieć, że Jego życie było bez sensu. Nie założył rodziny, drwiono z Niego, a następnie został zamordowany jako młody człowiek. Na Jego śmierć patrzył tłum, który zrobił sobie z tego widowisko. Jednak spoglądając na życie i śmierć Jezusa oczami Boga, całość zyskuje zupełnie inny wymiar. Męka, cierpienie i krzyż stają się drogą miłości i odkupienia wszystkich ludzi. Krzyż z narzędzia zbrodni staje się narzędziem miłości.  Czasami nie widzimy sensu naszego cierpienia, ale on jest. Bóg wie co robi. Krzyż to Jego tajemnica. I w chwilach największej niemocy i braku siły cóż innego mi zostaje poza głęboką wiarą? Wiarą w to, że Bóg stoi obok, czuwa nade mną i przekuje to wszystko w Miłość.
Wierzę w Ciebie, Panie…

                                                                                                               I.Ś.